Czy to się w ogóle opłaca w dużym mieście? Cz. 1.

Jeżeli pochodzisz z małej miejscowości i chcesz się kształcić dalej w większym mieście (studia, szkoła pomaturalna) to zazwyczaj skok w samodzielność przychodzi w miarę płynnie. Po prostu kończysz szkołę średnią i wyjeżdżasz. Wynajmujesz pokój w akademiku/mieszkanie z rodzeństwem/znajomymi.

Na początku wiadomo - pomagają rodzice, ale z czasem nasze potrzeby rosną. Nie tylko te materialne jak ciuchy, imprezy, ale często rośnie też potrzeba większej niezależności. Większość osób zaczyna się wówczas rozglądać za pracą. Najczęściej lądują w restauracjach, sklepach, na promocjach w marketach albo bawią dzieci (jak ja). Z czasem na uczelni zajęć jest coraz mniej i pojawia się potrzeba znalezienia jakiejś pracy "na poważnie" oraz poprawy warunków mieszkaniowych. No i w przypadku osób, które wyjechały z domu rodzinnego tuż po maturze sprawa wygląda najczęściej tak, że z mieszkania wynajmowanego w kilka osób, przenoszą się do mieszkania w dwie-trzy osoby aż wreszcie do mieszkania w pojedynkę lub z kimś bliskim. Zawsze jednak jest to kontynuacja rozpoczętego już wcześniej procesu usamodzielniania.

Inaczej sytuacja wygląda u osób, które tak jak ja - urodziły się w dużym mieście. W czasie studiów po prostu nie opłacało się wyprowadzać od rodziców. I chociaż czasami zazdrościliśmy tym "przyjezdnym" swobody mieszkania oddzielnie, to jednak plusów przedłużonego dzieciństwa było więcej. I tak samo jak w pierwszym przypadku - z czasem zaczęliśmy szukać pracy na etat, to mieszkanie było to samo. Kiedy nasi rówieśnicy prowadzili własne gospodarstwo domowe już od kilku lat, my tylko się postarzeliśmy.

Nie oszukujmy się - im jest człowiek starszy i im więcej zaczyna zarabiać, tym mniej chce mu się tłumaczyć z kim i po co wychodzi, na co przetracił pół wypłaty i "co to za kawaler do ciebie pisze?". Trochę nam to mieszkanie z rodzicami zaczyna uwierać. Zaczynamy się dokładać do comiesięcznych opłat, kupujemy telefon na abonament, zakładamy konto oszczędnościowe (robi się coraz bardziej "dorosło") z myślą, że to da nam więcej swobody. No ale zonk.

I oczywiście nie mam na myśli chorego układu gdzie każdy z domowników musi się spowiadać z pasków, które dostaje wraz z wypłatą ani kiedy jest przesłuchiwany z każdego wyjścia. Najczęściej mówię o takich domach, jakich jest większość. Moi rodzice są wspaniali, nigdy nie miałam w domu żadnych zakazów ani nakazów. Nawet nie dokładałam się do mieszkania (chociaż całe studia magisterskie skończyłam zaocznie co kosztowało mnie prawie 1000 zł. miesięcznie). Mieszkaliśmy w jednorodzinnym domu gdzie nie było ciasno. Niemniej jednak, wiedziałam, że dopóki się nie wyprowadzę z domu to nigdy sobie życia nie ułożę.

Nie wyobrażałam sobie sytuacji, że przyprowadzam do domu chłopaka i co? I idziemy do mojego pokoju? A wszyscy są w domu?

Wiem też, że to była blokada, która znajdowała się tylko w mojej głowie. Ale właśnie takie blokady są najgorsze.

Wracając do opłacalności - osoba w której głowie zakiełkowała już myśl o wyprowadzce myśli sobie, że:
PO PIERWSZE: to bez sensu płacić komuś w tyłek 1000 zł. za wynajęcie pokoju, kiedy te 1000 zł. może sobie odłożyć i uzbierać powoli wkład na własne mieszkanie (własne = na kredyt), oraz:
PO DRUGIE: nie mam umowy o pracę/umowy na stałe/stałych godzin pracy (wybierzcie sobie). A co jeśli mnie zwolnią? Kto mi da na rachunki?

Od razu odpowiem na te dwa pytania:
PO PIERWSZE: Nie odłożysz tego luźnego 1000 zł. Zawsze trafi się jakiś super wyjazd, urodziny, wesele w rodzinie, wieczór panieński/kawalerski, promocja w Rossmannie, potrzeba nowych butów itd. itd. W najlepszym wypadku odłożysz połowę, po czym w wakacje i tak część z tego wydasz, więc suma summarum jesteś w plecy o te 1000 zł. bo ani nie odłożyłeś ani się nie wyprowadziłeś.
Co ciekawe - najczęściej jeśli wybierzesz opcję wyprowadzki i masz już te stałe rachunki - i tak znajdziesz kasę i na wyjazd i na Rossmanna i na inne rozrywki. :) Z kasą to tak jest.
PO DRUGIE: Jeśli Twoi rodzice nie są królami nafty to zawsze będziesz musiał pracować. Tu czy gdzieś indziej - nie wrócisz na garnuszek do mamy i taty. Jeśli rodzice mieszkają w miarę niedaleko - możesz zawsze wpaść na obiad i też zabrać słoiki i tym samym zaoszczędzić nieco grosza (ja tak robiłam przez pierwsze pół roku). W dzisiejszych czasach umowa zlecenia to już nie jest stereotypowa śmieciówka jaką była jeszcze 10 lat temu. Poza tym, jeśli życie zamyka Ci jakieś drzwi to zawsze otwiera okno. :) Nie ma się czego bać. W ostatecznej ostateczności wrócisz do rodziców na chwilę (bo będzie ci już uwierał ten układ) a jak staniesz na nogi to poszukasz nowej szansy.

Mówię cały czas oczywiście o tzw. "middle middle class" - ja wyprowadziłam się z domu w wieku 26 lat i wówczas zarabiałam 1800 zł. Bo jeśli ktoś zarabia, powiedzmy 5000 zł. to mieszkanie z rodzicami wynika z innych względów (myślę, że niedługo o tym napiszę).

Jest jeszcze PO TRZECIE, czyli "jak ja to powiem rodzicom?" Ale o tym napiszę osobny post. :)

W kolejnych notkach rozwinę bardziej kwestie odkładania pieniędzy "na wkład własny" i tego czy w ogóle odkładać czy jednak wynająć.
 (na zdjęciu odbywa się liczenie pieniędzy 😁)

Komentarze